Portret Matusza
Alfeusz chodził nerwowym krokiem przed drzwiami swojego domu. Przez okno słychać było stłumione krzyki i jęki jego rodzącej żony. W tamtych czasach mężczyźni nie uczestniczyli w porodach, bo uważano, że rodzenie dzieci to zajęcie kobiet. Od wieków same sobie z tym radziły bez pomocy mężczyzn. Dlatego jedyne, co Alfeusz mógł tego dnia zrobić, to po prostu czekać i modlić się o zdrowie żony i dziecka. Jednak to czekanie dłużyło się niemiłosiernie.
Poród trwał już kilka godzin i Alfeusz był zmęczony tym dreptaniem przed drzwiami. Z coraz większą troską myślał o swojej żonie. Skoro on był zmęczony czekaniem, to co dopiero ona. Wiedział jednak, że ona jest nie tylko piękną, ale też dzielną kobietą. W końcu zza drzwi rozległ się płacz dziecka. Już jest. Ich dziecko przyszło na świat. Chwilę później drzwi się otworzyły, wyszła starsza kobieta i powiedziała:
— Niech będzie błogosławiony Bóg Izraela, który dał ci męskiego potomka, Alfeuszu. Masz syna.
A on wprost nie posiadał się ze szczęścia, że nie tylko został ojcem, ale Bóg dał mu syna, co było szczególnym powodem do wdzięczności i dumy dla każdego Izraelity. Po ośmiu dniach nadszedł czas, aby obrzezać dziecko i nadać mu imię. W domu Afleusza zebrała się cała rodzina, krewni, znajomi i sąsiedzi.
Zgodnie z Prawem zapisanym w Torze każdego chłopca należało obrzezać na znak przymierza, jakie Bóg zawarł ze swoim ludem. To był znak przynależności do narodu wybranego. Tego dnia nadawano też dziecku imię. Alfeusz trzymał na rękach swojego syna. Rozejrzał się po zgromadzonych i powiedział:
— Jego imię będzie Mateusz, co znaczy „Dar od Boga”, bo sam Bóg dał nam tego chłopca i na pewno ma dla niego wyjątkową przyszłość.
A kiedy patrzył na swojego synka, chciał, aby ta przyszłość była jak najlepsza. Jego rodzina pochodziła z plemienia Lewiego i zgodnie z tym, co napisano w Torze, całe ich plemię zostało przeznaczone do służby w świątyni. Ich ród, jako jedyny w Izraelu, nie otrzymał działu w postaci ziemi, z której mógłby się utrzymywać, ponieważ to świątynia jest ich działem i to ze służby w niej mają żyć.
Oczywiście w historii różnie z tym bywało. Czasem świątynia popadała w zapomnienie albo były okresy, kiedy wcale jej nie było, bo zburzyli ją najeźdźcy, i wtedy Lewici musieli sami sobie radzić. Nie mieli swojej ziemi, więc chwytali się różnych zawodów. Czasem też kupowali sobie jakieś pola czy winnice. Tak było kiedyś, tak bywało i teraz. Nie było więc gwarancji, że Mateusz jak dorośnie, będzie służył Bogu w świątyni, ale Alfeusz mimo to miał nadzieję, że jego syn pójdzie w ślady swoich przodków i będzie kontynuował dobre rodzinne tradycje.
Jednak życie pisze własne scenariusze i czasem bywają one bardzo rozczarowujące. Choć imię Mateusz znaczyło „Dar od Boga”, to on sam, kiedy dorósł, Bogiem się nie przejmował, a bardziej od Boga kochał brzęk pieniędzy. Dzyń, dzyń! To była rozkosz dla jego uszu. Ku rozpaczy swojego ojca Alfeusza Mateusz nie tylko nie służył w świątyni, jak inni Lewici, ale odwrócił się od tego wszystkiego, co było drogie i bliskie nie tylko jego ojcu, lecz także jego narodowi, i został celnikiem, czyli poborcą podatkowym.
Mateusz został rzymskim urzędnikiem. Codziennie siadał w bramie miasta i pobierał opłaty za wejście do miasta oraz za wnoszone towary. Zbierał też podatki od rybaków, kupców, rolników i rzemieślników. Większość tych pieniędzy przekazywał rzymskim okupantom, bo taka to właśnie była robota.
Jak każdy celnik pobierał większe stawki, niż przewidywało prawo, aby samemu też coś zarobić, a że chciał dobrze żyć, to dużo odbierał innym. Był w tym bardzo dokładny i skrupulatny. Dlatego ludzie go nienawidzili. Okradał swoich, a pomagał wrogom. Z ich perspektywy Mateusz był zdrajcą, oszustem i złodziejem. Dla nich był martwy i on sam czuł, jakby w środku coś faktycznie w nim umarło.
Gdzieś w życiu się pogubił i nie miał pojęcia, jak na nowo się odnaleźć. Dokonał złych wyborów i teraz będzie musiał z nimi żyć do końca swoich dni. Zawsze będzie zdrajcą i nikim więcej. Jednak pewnego razu, kiedy siedział przy swoim stole celnym, zatrzymał się przy nim pewien wędrowny rabin, którego zwali Jezusem. Mateusz, choć sam nie był religijnym człowiekiem, sporo o Nim słyszał. Ten Jezus podobno
nawet dokonywał cudów. Mówią, że uzdrowił trędowatego i sparaliżowanego. Krążyły nawet pogłoski, że wypędza demony. O takich rzeczach dawno nie słyszano w Izraelu.
Dlatego też ludzie się zastanawiali, kim jest Jezus, a na Jego temat krążyły bardzo różne opinie. Niektórzy coś przebąkiwali o tym, że może być obiecanym Mesjaszem. To prawda, że Jezus dużo mówił o Królestwie Niebios, które właśnie nadeszło, ale On sam nie bardzo wyglądał na króla i do tego, jak na religijnego człowieka, nie miał dobrej reputacji.
Dużo czasu spędzał z wyrzutkami i wykolejeńcami, więc nazywano Go przyjacielem grzeszników i celników. Niezbyt to pasuje do szanowanego nauczyciela. Tego dnia Jezus zatrzymał się przy stole Mateusza i patrząc mu w oczy, powiedział:
— Chodź za Mną!
Oznaczało to zaproszenie, aby stać się Jego uczniem. W tej jednej chwili Mateusz zrozumiał, że właśnie dostał kolejną szansę, by wreszcie przestać w życiu błądzić i wrócić na dobrą drogę. Mógłby zacząć wszystko od nowa. Teraz albo nigdy. Zostawił więc swój stół poborcy podatkowego i zaprosił Jezusa do stołu w swoim domu.
Choć ludziom się to nie podobało, Jezus przyjął jego zaproszenie, bo On właśnie po to przyszedł, by odnajdywać tych wszystkich, którzy na różne sposoby się w życiu pogubili.
Mateusz poszedł za Jezusem i wkrótce z pogardzonego poborcy podatkowego stał się jednym z apostołów. A kiedy Jezus odszedł do swojego Ojca, to Mateusz, jako naoczny świadek Jego życia, wykorzystał swoją dokładność, aby napisać jedną z Ewangelii.
Tak jak niegdyś pieczołowicie spisywał w księgach swoje dochody, tak teraz z taką samą skrupulatnością spisywał w księdze historię Jezusa i w ten sposób powstała Ewangelia Mateusza.
Fragment pochodzi z książki wywrotowe historie, którą znajdziesz tutaj.